Przy grobie Marii Stuart
Mary Stuart
Wofgang Hildesheimer, reż. Remigiusz Brzyk, Teatr Polski we Wrocławiu
Ireneusz Guszpit, Didaskalia
Mary Stuart – Halina Skoczyńska. Rola – olśnienie. Jeżeli wierzyć Osterwie, który powiadał, że przedstawienie w teatrze jest ofiarą, to takim spektaklem jest dzieło Brzyka, a Skoczyńska – całkowitym spełnieniem idei ofiarowania poprzez sztukę. (...) Dojrzewanie Mary Stuart do zgody na śmierć buduje aktorka z różnorodnych person tragicznej królowej. Jest kobietą dotkniętą paraliżem, zgorzkniałą i histeryczną, jest rozkapryszoną kokieteryjną damą, wielbicielką koni i psów, jest despotyczna władczynią równie szybko decydującą o ścięciu drzewa, co ludzkiej głowy. Jest podejrzliwą, ale też bezradną pacjentką lekarza (konsekwentnie cyniczny, opanowany, świadom mocy wynikającej ze znajomości struktury medykamentów - Krzysztof Dracz), jest wreszcie niepotrzebną światu monarchinią z bezsensownym uporem dyktującą sekretarzowi (obleśny w formie, z nieustannie ruchomą, mielącą, wysysającą słowa żuchwą – Miłogost Reczek) coraz to nowe, nigdy nie wysyłane listy. O wyrazistości rysunku każdej z owych person decyduje idealna wręcz sprawność ciała aktorki, umiejętność panowania nad nim, jako całością oraz jego poszczególnymi partiami. Mechaniczne uderzenia pięści uwalniają sparaliżowane, bezwstydnie rozchylone chorobą uda od atakujących je skurczów. Palce tych samych dłoni nerwowym, drobnym, urywanym w rytmie ruchem zbliżają się do ostrza topora, twarz usiłuje zachować analityczną, poznawczą obojętność, lecz organizm, jakby nie zważając na formę, reaguje naturalnym skurczem torsji. Bywa, że osadzona na pokracznym korpusie twarz błyszczy zalotnymi oczami, zmysłowo ułożonymi ustami, głos dźwięczy i uwodzi. A znowuż inna z person zdartymi od krzyku strunami usiłuje postawić na swoim, rozkazać albo wymóc – cokolwiek. Niekiedy twarz staje się maską, czasami wręcz pozbawioną jakiegokolwiek związku z tułowiem. Jak chociażby wtedy, kiedy doktor unieruchamia głowę Mary, otaczającym szyję i policzki gestem. Ciemna barwa rękawa medyka odcina blade lico z białej szarości szaty królowej. Twarz – pośmiertna skorupa, zapowiedź rychłego uwolnienia szyi od wieńczącego ją wizerunku władczyni.
Jednak im bliżej finału, tym bardziej postać staje się hieratyczna. W niepamięć odchodzą przeszłe maski, znika gdzieś ułomność, histeria, patologia, upór, udawanie i błazenada. Jest wielkość człowieka, który wie, do jakiego miejsca w życiu doszedł i że nie może być mowy o odwrocie. Skoczyńska podnosi się z tronu. Wyprostowana, jakby większa niż w rzeczywistości, niczym uosobienie doskonałej pełni majestatu, góruje nad ciżbą, obłażącą ją na kształt robactwa, które cierpliwie czyhało na to, by teraz uszczknąć coś dla siebie, rozdrapać i rozdziobać resztki doczesnego majątku.
Pośród tej ludzkiej mierzwy, po obu stronach podestu ustawione sylwetki psów. Wiernych i oddanych, cichych jak odkopana przed laty fajansowa armia chińskich żołnierzy. Jedynych wiernych na zawsze. Koniec.
Lata temu Grotowski mówił o teatralnym akcie całkowitym i aktorze ogołoconym. Kto dotychczas nie zrozumiał tych terminów powinien koniecznie zobaczyć spektakl Remigiusza Brzyka. Pojmie wówczas, że przyszłością i siłą teatru nie jest zdejmowanie spodni, nurzanie się w fekaliach, grzebanie w rozporku oraz demonstrowanie dyskretnego uroku genitaliów, lecz że siłą tą jest rzeczywisty akt ofiarowania: w pełni świadomy, do bólu profesjonalny w odsłanianiu człowieczego jestestwa, a przecież – w gruncie rzeczy – jakże radosny. Aż tyle... i tylko tyle.
Leszek Pułka, Gazeta Wyborcza
„Mary Stuart” to fantastyczny monodram Haliny Skoczyńskiej odegrany w gabinecie figur woskowych. Szklane oczy Kenta na inwalidzkim wózku, pogaduszki z katem dobrotliwym jak rzeźnik z mięsnego na rogu naszej ulicy. Spektakl śmierci wcale nie jest groźny. Poraża nieodwołalnością. Mary gra z nami, z oprawcami, nawet ze sobą. Nieustannie doświadczając kalectwa, powłóczy nogami, ulega paraliżowi, być może jest epileptyczką, ale znakomicie rozgrywa tę swoja ułomność. W gruncie rzeczy to ona szydzi z oprawców, choć nie jest heroiną. W interpretacji Brzyka jest kukłą rozpadającą się na oczach widzów jak szmaciana lalka o porcelanowej twarzy. Wrakiem człowieka. Ale od chwili, gdy szargana przez pokojowców, wkłada kostium królowej, mimo otoczenia cyników, kanalii i kurew jej porcelanowa maska twarzy nasyca się niezwykłym blaskiem, powiedziałbym mistyką, gdyby to słowo dziś cokolwiek znaczyło. Ulega przemianie. Kiedy kat zbliża się z toporem, wiemy, że to ona odniosła tryumf nad bezdusznymi przeciwnikami.
O zakończeniu sztuki czytamy: Jestem wolna – kiedy Mary Stuart w genialnej interpretacji Haliny Skoczyńskiej powtarza te słowa jak zaklęcie, rozumiemy, że wolność i dumę nosimy w sobie, nawet jeśli historyczne okoliczności są haniebne. (...) To znakomita rola Haliny Skoczyńskiej. Miałem szczęście, odwiedziłem aktorkę w garderobie. Ujrzałem na jej twarzy łzy szczęścia i cierpienia. Chyba na tym polega cud teatru. Pierwszy to przeistoczenie w roli, drugi - powrót do życia. Niezapomniany wieczór.
Rafał Bubnicki, Rzeczpospolita
Maria Stuart Haliny Skoczyńskiej jest wielką rolą tej aktorki. Na kilkunastu metrach kwadratowych - miejscu egzekucji - królowa ubiera się, przyjmuje leki, chce wydać ostatnie zlecenia i rozdysponować pozostałe jej klejnoty. Próbuje oswoić się ze śmiercią, miota się między nadzieją na ocalenie a rezygnacją. Jest żałosna w swej fizycznej bezradności spowodowanej kalectwem, tragikomiczna - w przypomnieniu, że była kiedyś piękną kobietą, dramatyczna - w fizycznym pojedynku z lekarzem i służącymi wmuszającymi jej lekarstwa. Balansuje na granicy zwierzęcego strachu przed śmiercią, by w ostatniej chwili przed ścięciem odzyskać spokój i królewską godność.
Adam Basak, Teatr
Wyprostowana stanęła na szafocie!
Tak wygląda ostatnia scena z granej w Teatrze na Świebodzkim sztuki Wofganga Hildesheimera, „Mary Stuart”. Mam obraz tej sceny, ale i całego przedstawienia, nadal pod powiekami; za sprawą Halina Skoczyńskiej, która wcieliła się w tytułową postać; wspaniałej aktorki, o niebywałej wrażliwości oraz wyobraźni, ale i ogromnej scenicznej dyscyplinie. Nie zamierzam pisać recenzji. Słów tych nie dyktuje również spontaniczne wrażenie, będące niekiedy tylko efektem zbiorowej reakcji. Dyktują wywołane Jej talentem, drążące świadomość, najbardziej zasadnicze pytania dotyczące kondycji człowieka. Sztuka Hildesheimera prowadzi nas bowiem na samo dno ludzkiej nędzy i ukazuje, jak można się z niego podnieść. Opuszczona przez wszystkich królowa, udręczona fizycznym cierpieniem i oczekiwaniem na kaźń, broni się krzykiem, pełnym bólu i bezsilnej złości; strasznym krzykiem, przywołującym skojarzenie z wystawianym przed laty przez Jerzego Grotowskiego „Księciem niezłomnym”.
Każdy jest samotny w obliczu śmierci; nawet otoczony przez osoby bliskie i życzliwe. Tę samotność cechuje złośliwa wrogość otoczenia, owej galerii postaci, jak ze złego snu, w którym każda symbolizować może któryś z grzechów głównych. (Jakiś cień życzliwości pojawia się jedynie – paradoksalnie – w postawie, rzetelnego w swoim rzemiośle kata). Ich złośliwość bierze się po części również z tego, że i oni są udręczeni tą kobietą, wobec której dopełniać muszą nakazanych ceremoniałem obowiązków, a która w swoim buncie czyni wszystko, by się na nich za swój los odegrać. Jej koniec oznacza i dla nich koniec dotychczasowych apanaży (w wypadku aptekarza nawet życia). Starają się więc w ostatniej chwili wyrwać, co się jeszcze da. Zarazem pragną, by się to już wreszcie skończyło i widz trochę się z nimi w tym solidaryzuje. Aż do tej ostatniej sceny.
Tajemnica ludzkiej mocy, która objawia się nagle w godzinie próby - ostatnim niejako rzutem na taśmę - w najnędzniejszym niekiedy człowieku. Oto Amon Goth, sportretowany w „Liście Schindlera” komendant obozu w Płaszowie. Najwyższy Trybunał Narodowy określił go w swoim wyroku jako „wynaturzoną zbrodniczą jednostką, która w ogóle zerwała ze sprawą człowieczeństwa i je podeptała". Kiedy jednak niewprawny kat dwukrotnie sfuszerował egzekucję, sam bierze do ręki stryczek i dokonuje aktu sprawiedliwości. Hildesheimer nie idealizuje królowej. Była okrutna, łatwo posyłała na śmierć, traktowała wszystkich instrumentalnie, rezerwując, przynajmniej pod koniec, swoje serce bodaj tylko dla koni i psów. Niewątpliwie uwikłała się w spisek i racja stanu przemawiała za jej skazaniem. Zestawienie z Gothem byłoby jednak dla niej zbyt krzywdzące. Przywołajmy wobec tego inny jeszcze przykład. Pierre Laval, premier kolaboracyjnego rządu w Vichy, skazany po wojnie na karę śmierci. Na swoim procesie do ostatniej chwili zażarcie walczył o życie. Kiedy jednak zapadł wyrok i kiedy, odratowany po zażyciu trucizny, zrozumiał, że wszystko już stracone, "zapanował nad sobą, pewnym krokiem poszedł na miejsce stracenia i – jak świadczy jego przeciwnik, gen. De Gaulle – umarł odważnie”.
Mary - Skoczyńska już się nie buntuje. Milczy. I to jej milczenie, ta cisza, która spływa nagle na scenę i widownię, jest krzykiem najbardziej przejmującym. Pogodzona z losem odmawia modlitwę. Być może nie słyszy wściekłych obelg przemawiającego do niej duchownego. Po słowach „papieska suka” zaczyna się podnosić. W pół sparaliżowana, z najwyższym wysiłkiem, tak prawdziwym, że zapomina się całkowicie o aktorstwie, prostuje się, podnosi głowę. Staje spokojnie przed swym katem. Trudno tę scenę zapomnieć. Ciśnie się do głowy zuchwała myśl, że skoro duma, skoro poczucie godności, tak ściśle łączą się z cierpieniem i poniżeniem, to czyżby były tym jedynym przymiotem, którego człowiek nie zawdzięcza nikomu?
A potem, kiedy zapalają się światła i rozlega owacja, stoi w rzędzie kolegów – a trzeba i im oddać sprawiedliwość, im także należą się oklaski - kłaniając się, zmęczona, lekko uśmiechnięta, trochę nieśmiało ale i uważnie patrzy na widownię. Wracamy do rzeczywistości. To był jednak tylko teatr. Przebywając przez dwie godziny w wykreowanej Sztuką otchłani, jesteśmy znowu bezpieczni w obrębie naszych codziennych trosk, a może nawet i małych dramatów. Wielka aktorka! Wspaniały Teatr. Żywy i, wbrew kasandrycznym zapowiedziom, nadal potrzebny.
Iga Gańczarczyk, Didaskalia
Mary Stuart na początku spektaklu jest tylko głosem dochodzącym z ciemności. Jej obecność zaznacza się w jękach, zawodzeniach, słowach łacińskiej modlitwy. Wraz z rozświetleniem sceny królowa pojawia się w samym centrum placu, na podium. W białej koszuli nocnej, z odkrytym karkiem i ramionami, siedzi na pniu, na którym za chwilę położy głowę. Nie ma w niej nic z wielkiej władczyni. To wycieńczona bólem kobieta. Piękna, mimo że brak makijażu i upięte w nieładzie włosy uwypuklają jej zmęczenie. Halina Skoczyńska samą obecnością na scenie wprowadza ogromne napięcie. Bije pięścią w swe półobnażone ciało, jakby ten zadany sobie ból miał przytłumić znacznie silniejsze cierpienie. Przejmujące są pojedyncze nieartykułowane dźwięki lub długie zawodzenia. Porażająca rozpacz i walka z nią. Ileż jednak potrafi wciąż z siebie wykrzesać energii, by zwymyślać nieobecną mimo nawołań służbę. (...) Bohaterka, niczym moralitetowy Każdy, w obliczu zbliżającego się końca zostaje sama. Jako człowiek, nie jako królowa, bo jak podpowiada jej towarzysz, »przed Bogiem i katem wszyscy ludzie są równi«. Unieruchomiona paraliżem, rozcierając obolałe ciało, oczekuje na pierwsze oznaki nadchodzącej śmierci. (…)
Skoczyńska nie boi się wyrazistych środków, odważnie zmienia tonacje. Królowa jest jednocześnie bierna, złamana paraliżem, i aktywna, gdy z wielkim wysiłkiem i uporem przemierza scenę wspierając się na kulach. (…) Zdumiewa rozmaitość ról, jakie mieści w sobie portret królowej. Skoczyńska gra jednocześnie ostentacyjną katoliczkę, męczennicę, chorobliwą intrygantkę, zaciekłą awanturnicę, podejrzliwą królową, ubolewającą nad utraconą pięknością kobietą czy wreszcie rozkapryszone dziecko, które wszelkimi sposobami odmawia przyjęcia lekarstwa i domaga się przyprowadzenia ukochanych psów. Szarpana, podnoszona, usadzana, podtrzymywana, unieruchamiana, sprawia wrażenie wielkiej szmacianej lalki, z którą można zrobić, co tylko się zechce. (…)
Mary Stuart na naszych oczach przestaje być żywym człowiekiem, a staje się obrazem monarchini, wielką, odświętnie przystrojoną kukłą, która kilka razy bezwładnie opada na podest. Pod pudrem i makijażem znika zmęczona kobieca twarz. Zostaje biała maska, na której wyraźnie widać jedynie pomalowane na czerwono usta i obrysowane czarną kredką oczy. (…) W pewnym momencie wydaje się, że po Mary Stuart pozostał już tylko kostium, który wciąż rządzi, wydaje rozkazy i dyktuje listy. W tle dworzanie rabują resztki majątku, oddają się erotycznym przyjemnościom, szydzą, spiskują, wymuszają podział szkatuły, a nawet posuwają się do morderstwa. Wir życia porywa wszystkich.
Rzecz o Mary Stuart kończy się dostojnie łacińską modlitwą i chorałem. Nie oglądamy wykonania wyroku, bo życie władczyni już dawno dobiegło kresu. Zdegradowana do roli przedmiotu królowa, obwieszona resztkami klejnotów, szuka potwierdzenia piękna swojego wizerunku w lustrze. Jej własne piękno, o którym wielokrotnie wspomina w sztuce, przeminęło. Nie ma człowieka, zostaje tylko Obraz Królowej, rola stworzona dla potrzeb widowiska, jakim jest egzekucja. W strojach, pudrach, fryzurach znika ciało, najmocniej naznaczone prawdziwym doświadczeniem śmierci.
Jerzy Łukosz, Teatr
Halina Skoczyńska tworzy wielką kreację, w mistrzowskim przedstawieniu, według zaledwie zgrabnego, choć pełnego okrutnego wdzięku tekstu. Wewnętrzna skala tej aktorki ogarnia już bieguny, które predestynują ją do zagrania wszystkich diablic i wszystkich aniołów światowej dramaturgii, najlepiej w jednej postaci. Wierze, że zobaczę ją kiedyś też w „Marii Stuart” Schillera. Tyle potrafiąc, ta rolą wpisałaby się w krakowską tradycję, współtworzoną m.in. przez Modrzejewską.
Jacek Sieradzki, Polityka
Postać Marii Stuart w ostatnich chwilach przed ścięciem jest jej wielkim aktorskim popisem. Wolfgang Hildesheimer napisał dramat depatetyzujący królewską egzekucję: wśród plugawych interesików i chytrostek Maria szykuje się na śmierć, miota się, histeryzuje, załatwia potrzeby fizjologiczne. Wielkie uznanie należy się aktorce, która umiała ustrzec się ostentacji: jej psychiczny trzepot jest prawdziwie przejmujący.
Roman Pawłowski, Gazeta Wyborcza
Wrocławskie przedstawienie opowiada o cierpieniu , bólu i strachu przed śmiercią. Wielkim osiągnięciem jest tytułowa rola w wykonaniu Haliny Skoczyńskiej, która w bezwzględny sposób obnaża fizjologię umierania. Jej Maria to oszalała z bólu, ciężko chora i niezrównoważona psychicznie kobieta, która po 18 latach spędzonych w więzieniu jest strzępkiem człowieka. Tym bardziej szokujące są metodyczne przygotowania do egzekucji, które odbywają się razem z makijażem i ubieraniem królowej, a także zachowanie kompletnie zdemoralizowanych dworzan, którzy czekają już tylko na dogodną chwilę, by ograbić Marię z klejnotów.
Janusz Degler powiedział:
„Mary Stuart” Remigiusza Brzyka to dla mnie bardzo szczególna chwila przeżycia teatralnego. O roli Haliny Skoczyńskiej można by mówić bardzo długo, próbując ją dokładnie, z najdrobniejszymi szczegółami opisać – w pełni na to zasługuje. Takiej roli nie widziałem w teatrze polskim od premiery „Księcia Niezłomnego” Grotowskiego z wybitną kreacją aktorską Ryszarda Cieślaka – mówię to z pełną odpowiedzialnością. Halina Skoczyńska i Remigiusz Brzyk jako reżyser przywracają wiarę w teatr i sztukę aktorską.
opracowanie na podstawie pracy magisterskiej Małgorzaty Białej Sztuka aktorska Haliny Skoczyńskiej
napisanej pod kierunkiem prof. dr hab. Janusza Deglera (Uniwersytet Wrocławski)
copyright © Halina Skoczyńska | projektowanie stron internetowych Impresja